Pohl Frederic - Gateway Brama Do Gwiazd - Rozdział 10

Rozdział 10



    Gdzieś koło piątego dnia mojego pobytu na Gateway wstałem wcześnie i chcąc zaszpanować zjadłem śniadanie w Gospodzie Heechów w otoczeniu turystów, hazardzistów o przekrwionych oczach z kasyna po drugiej stronie wrzeciona i pilotów na przepustce. Pachniało luksusem i kosztowało również luksusowo. Warto było jednak, ze względu na turystów. Czułem na sobie ich wzrok. Wiedziałem, że rozmawiają o mnie, szczególnie jakiś Dahomejczyk czy Ghańczyk o szczupłej lecz typowo murzyńskiej twarzy ze swą żoną, bardzo młodą, bardzo pulchną i obwieszoną biżuterią. Albo i nie żoną. W ich oczach wyglądałem na bohaterskiego zawadiakę. To prawda, że nie miałem żadnych bransolet, ale niektórzy weterani też ich nie noszą.
    Upajałem się luksusem. Zastanawiałem się nawet, czy nie zamówić prawdziwych jajek na bekonie, ale było to trochę za drogo nawet jak na mój euforyczny nastrój, poprosiłem więc o sok pomarańczowy (ku memu zdumieniu okazał się prawdziwy), bagietkę i kilka filiżanek czarnej kawy po duńsku. Tak naprawdę, to brakowało mi jedynie towarzystwa pięknej dziewczyny. Były tam co prawda dwie atrakcyjnie wyglądające kobiety, chyba na przepustce z chińskiego krążownika, obie chętne, by wymienić kilka znaczących spojrzeń, ale zdecydowałem je sobie zostawić jako ewentualność na później. Zapłaciłem rachunek (co już było dostatecznie bolesne) i udałem się na zajęcia.
    Po drodze dogoniłem Forehandów. Mężczyzna, na imię było mu chyba Sess, wyszedł ze zlotni i zaczekał, by uprzejmie przywitać się ze mną. - Nie widzieliśmy ciebie na śniadaniu - zauważyła jego żona, powiedziałem im więc, gdzie byłem. Najmłodsza córka, Lois, spojrzała na mnie z lekką


OGŁOSZENIA DROBNE

    DANIA DLA SMAKOSZY na zamówienie. Kuchnia seczuańska, kalifornijska, kantońska. Specjalność: chrupki bankietowe. Bracia Wong, Pfon 83-242.
    KARIERA GWIAZD PV czeka na zasłużonych byłych poszukiwaczy. Zapisz się już teraz na kurs przemawiania, aparycji i reprezentacji. O tym wszystkim usłyszysz od prawdziwych absolwentów wykładów, zarabiających 3000 dol. tygodniowo. 86-251.
    WITAJCIE NA Gateway! Dzięki naszej specjalnej agencji łatwo nawiążesz znajomości. Wpisowe 50 dol. Dysponujemy 200 nazwiskami o sprecyzowanych upodobaniach. 88-963.




    zawiścią. - Nie martw się, kochanie - poklepała ją matka. - Zdążymy tam zajrzeć przed odlotem na Wenus. - Zwracając się zaś do mnie, dodała: - Liczymy się teraz z każdym groszem. Ale kiedy się nam powiedzie, dobrze będziemy wiedzieli, co zrobić z pieniędzmi.
    - Każdy ma chyba jakieś plany - powiedziałem, ale nagle coś zaczęło świtać mi w głowie. - Czy naprawdę zamierzacie wrócić na Wenus?
    - Oczywiście - odpowiedzieli prawie jednocześnie wyglądając na zdumionych tym pytaniem, co z kolei mnie zaskoczyło. Nie przypuszczałem, że tunelarze mogą myśleć o tej rozżarzonej norze jako o własnym domu. Sess Forehand z pewnością musiał odczytać to z mojej twarzy. Byli powściągliwi, ale niewiele uchodziło ich uwagi. Uśmiechnął się i powiedział:
    - Mimo wszystko, to nasz dom. Tak jak i Gateway, w pewnym sensie. To już zabrzmiało dziwnie.
    - Jeśli chodzi o ścisłość, jesteśmy spokrewnieni z pierwszym człowiekiem, który wylądował na Gateway, z Sylvestrem Macklenem. Słyszał pan o nim?
    - No jasne!
    - Był to jakiś nasz kuzyn. Sądzę, że zna pan całą historię. - Chciałem już powiedzieć, że tak, ale z pewnością był dumny ze swego krewniaka - i trudno mu się dziwić - usłyszałem więc trochę zmienioną wersję znanej legendy: - Był w jednym z tuneli Bieguna Południowego i znalazł tam statek. Bóg jeden wie, jak go wyciągnął na powierzchnię, ale mu się udało, wsiadł do środka, zapewne pociągnął dźwignię startu i pojazd poleciał tam, gdzie był zaprogramowany, to znaczy na Gateway.
    - Czy Korporacja nic wam nie płaci? - zapytałem. - Płacą przecież za odkrycia, jakież więc bardziej na to zasługuje?
    - W każdym razie nie nam - odpowiedziała Lois Forehand, ze smutkiem w głosie. Pieniądze to drażliwy temat dla tej rodziny.
    - Oczywiście Sylvester nie wybierał się odkryć Gateway. Jak już pan wie z tego, czego uczą nas na kursie, statki mają automatycznie zaprogramowany powrót. Gdziekolwiek się leci, wystarczy potem pociągnąć dźwignię startu i wraca się prosto do bazy. Tylko, że to na niewiele się zdało Sylvestrowi, ponieważ on był właśnie w bazie. Odbył powrotny etap podróży, co prawda opóźniony o miliony lat.
    - To był niegłupi i silny facet - Sess podjął na nowo swoją opowieść. - Takim zresztą musi być poszukiwacz. Nie wpadł więc w panikę. Ale zanim ktoś tu trafił, by zbadać, co się stało, skończyły mu się środki do życia. Mógł przeżyć trochę dłużej. Mógł z płynnego tlenu i H ze zbiorników lądownika otrzymać powietrze i wodę. Zastanawiam się, dlaczego tego nie zrobił.
    - Ponieważ i tak by umarł z głodu - przerwała Louise w obronie swego kuzyna.
    - Tak też myślę. W każdym razie znaleźli jego ciało, z notatnikiem w ręku. Podciął sobie gardło.
    Byli to mili ludzie, ale znałem całą tę historię, a przez nich mogłem spóźnić się na zajęcia.
    Oczywiście zajęcia wcale nie były interesujące w tym punkcie programu. Doszliśmy do Wieszania Hamaka (poziom podstawowy) i Spuszczania Wody w Toalecie (poziom zaawansowany). Można się zastanawiać, dlaczego nie poświęcali więcej czasu na uczenie pilotażu. To jasne. Statki po prostu same latały - dokładnie tak jak mówili mi to Forehandowie i wszyscy inni. Nawet lądownikiem nie trzeba było za wiele kierować, chociaż należało trzymać stery. Będąc już w środku poszukiwacz musiał jedynie porównywać trójwymiar, czyli jakby holograficzny obraz najbliższego obszaru przestrzeni z tym, gdzie chciał dolecieć, i zgrywać punkt świetlny w trójwymiarze z miejscem, do którego cnciał dotrzeć. A lądownik sam trafiał na miejsce. Obliczał swoją trajektorię i poprawiał własne błędy. Odrobiny siły wymagało jedynie skoordynowanie tego punktu światła z miejscem przeznaczenia, był to na szczęście system tolerancyjny.
    W przerwach między praktycznymi zajęciami spuszczania wody i użytkowania hamaka rozmawialiśmy o naszych planach po ukończeniu kursu. Grafiki odlotów były uaktualniane i po naciśnięciu guzika ukazywały się na ekranie naszego klasowego piezowizora. Niektóre pozycje opatrzone były nazwiskami, jedno czy dwa nawet rozpoznałem. Tikki Trumbuli, dziewczyna, z którą raz czy dwa razy tańczyłem i siedziałem w mesie. Była pilotem zewnętrznym i ponieważ potrzebowała załogi, myślałem nawet, czy by do niej nie dołączyć. Ale mądre głowy uświadomiły mi, że takie loty to strata czasu.
    Muszę wyjaśnić, kim jest pilot zewnętrzny. To taki facet, który dowozi nowe załogi na Gateway-2. Lata tam regularnie kilkanaście piątek. Zabierają czwórkę ludzi (do tego właśnie Tikki szukała kandydatów), potem już pilot wraca sam lub z poszukiwaczami - jeśli są jeszcze tacy - i z tym, co znaleźli. Z reguły jakiś zawsze się znajdzie.
    Wszyscy marzyliśmy o takim zespole, jak ten, który odkrył Gateway-2. Im się udało. Cholernie im się udało! Gateway-2 była drugą Gateway, taką samą, z tym tylko wyjątkiem, że orbitowała wokół innej gwiazdy. Nie było tam specjalnie żadnych skarbów, Heechowie nie zostawili po sobie nic poza statkami. Nie było ich zresztą tak dużo - jakieś sto pięćdziesiąt w porównaniu z prawie tysiącem na naszej macierzystej, solarnej Gateway. Ale półtorej setki pojazdów już same w sobie jest coś warte. A i to jeszcze, że docierają do takich miejsc, które dla naszych miejscowych statków są, zdaje się, nieosiągalne.
    Odległość do Gateway-2 wynosi jakieś czterysta lat świetlnych, podróż trwa sto dziewięćdziesiąt dni w jedną stronę. Dwójka orbituje wokół jaskrawoniebieskiej gwiazdy typu B. Uważa się, że to Alcyone w Plejadach, ale są co do tego pewne wątpliwości. Faktycznie nie jest to jej właściwa gwiazda. Gateway-2 krąży bowiem nie wokół wielkiego słońca, ale małego wypalonego czerwonego karła nieopodal. Mówią, że jest to prawdopodobnie odległy bliźniak niebieskiej B, ale z drugiej strony wydaje się to niemożliwe ze względu na różnicę wieku. Jeszcze parę lat sporów i pewnie będziemy wszystko wiedzieli. Ciekawe, dlaczego Heechowie wybrali orbitę tak niepozornej


NAJBLIŻSZE LOTY

    30-107. PIĄTKA. Trzy wolne miejsca. Język angielski. Terry Yakamora (Pfon 83-675) lub Jay Parduk (Pfon 83-004).
    30-108. TRÓJKA. Opancerzona. Jedno wolne miejsce. Język angielski lub francuski. WYPRAWA Z PREMIĄ. Dorlean Sugrue (Pfon 88-108).
    30-109. JEDYNKA. Wyprawa kontrolna. Duża gwarancja bezpieczeństwa. Informacje u kapitana Stacji Odlotów.
    30-110. JEDYNKA. Opancerzona. WYPRAWA Z PREMIĄ. Informacje u kapitana Stacji Odlotów.
    30-111. TRÓJKA. Wszystkie miejsca wolne. Informacje u kapitana Stacji Odlotów.
    30-112. TRÓJKA. Prawdopodobieństwo krótkiej wyprawy. Wszystkie miejsca wolne. Duże ryzyko. Informacje u kapitana Stacji Odlotów.
    30-113. JEDYNKA. Cztery wolne miejsca via Gateway-2. Transport niezawodną Piątka. Tikki Trumbuli (Pfon 87-869).




    gwiazdy na stację węzłową linii kosmicznych, ale z drugiej strony wszystko dotyczące Heechów jest ciekawe.
    Nie miało to jednakże wpływu na zawartość portfela załogi, której udało się odkryć Dwójkę. Przyznano im procent od wszystkiego, co znajdą przyszli poszukiwacze! Nie wiem, ile tego było do tej pory, ale musiało się nazbierać co najmniej dziesiątki milionów dla każdego. A może i setki. I dlatego nie opłaca się lecieć z pilotem zewnętrznym. Szansę na sukces nie są większe, a na dodatek tym, co się znajdzie, trzeba się dzielić.
    Przejrzeliśmy więc listę przyszłych lotów i rozważyliśmy je w świetle naszego pięciodniowego doświadczenia. Nie dało to nam wiele. Zwróciliśmy się więc o radę do Gelle - Klary Moyniin. W końcu była już tam dwa razy.
    Wydymając wargi przestudiowała rejestr lotów i nazwiska. - Terry Ya-kamora to porządny facet - powiedziała. - Nie znam Parduka, ale może warto z nim próbować. Od wyprawy Dorleana radzę się trzymać z daleka. Mają zagwarantowaną premię jednego miliona dolarów, ale nikt wam nie powie, że na statku jest nietypowy pulpit sterowniczy. Eksperci Korporacji wstawili komputer, który ma podobno wpływać na pracę oryginalnego selektora celów. Nie ufałabym temu. I oczywiście w żadnym wypadku nie poleciałabym Jedynką.
    - A z kim ty byś poleciała? - spytała Lois Forehand. Zamyśliła się pocierając lewą ciemną brew koniuszkami palców. - Może z Terrym. Zresztą z kimkolwiek. Ale na razie nie wyruszam. - Chciałem spytać dlaczego, ale już zdążyła się odwrócić od ekranu. - No, dobra - powiedziała. - Wracamy do zajęć. Pamiętajcie - w górę - na siusiu, w dół, zamknąć, odliczyć do dziesięciu, i w górę - na kupkę.
    Uczciłem zakończenie tygodniowego kursu pilotażu zapraszając Dane Miecznikowa na drinka. Pierwotnie nie to było moim zamiarem, najpierw myślałem bowiem o drinku z Sheri i to w łóżku, ale nie było jej w pokoju. Powciskałem więc guziki na piezofonie i usłyszałem głos Miecznikowa.
    Był zaskoczony moją propozycją. - Dziękuję - odrzekł, po czym zastanowił się. - Wiesz co? - powiedział. - Pomóż mi przenieść moje graty, a wtedy ja ci postawię kolejkę.
    Poszedłem więc do niego, mieszkał tylko o jeden poziom niżej Laleczki. Jego pokój, niewiele lepszy od mojego, był prawie pusty poza kilkoma wyładowanymi torbami. Spojrzał na mnie nieomal przyjaźnie. - Jesteś już poszukiwaczem - mruknął.
    - Niezupełnie. Mam jeszcze dwa kursy.
    - Hm. W każdym bądź razie widzimy się po raz ostatni. Jutro wyruszam z Terrym Yakamorą.
    Byłem zaskoczony. - Przecież wróciłeś dopiero jakieś dziesięć dni temu?
    - Kręcąc się tu nic nie zarobię. Czekałem tylko na właściwą załogę. Chcesz wpaść na moje pożegnalne przyjęcie? Bawimy się u Terry'ego. O dwudziestej.
    - Brzmi to zachęcająco - powiedziałem. - Czy mogę przyjść z Sheri?
    - Oczywiście. Chociaż ona i tak chyba będzie. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, tam postawię ci drinka. Pomóż mi tylko z tymi klarnetami.
    Zgromadził zadziwiającą ilość rzeczy. Zastanawiałem się, jak mu się udało je wszystkie upchnąć w pokoju równie maleńkim jak mój. Trzy pełne torby, holodyski, projektor, taśmy z nagraniami książek i prawdziwe książki. Wziąłem książki. Na Ziemi ważyłyby tyle, że nie dałbym rady ich udźwignąć, może jakieś pięćdziesiąt - sześćdziesiąt kilo, ale oczywiście na Gateway podniesienie ich nie stanowiło żadnego problemu. Kłopot był tylko z przeciąganiem ich przez korytarze i spuszczaniem w zlotni. Ja miałem cięższe rzeczy, ale Miecznikowowi było trudniej, ponieważ niósł przedmioty o różnych kształtach, niektóre bardzo delikatne. Zajęło to nam całą godzinę. W końcu trafiliśmy do takiej części asteroidu, której nigdy przedtem nie widziałem, starszawa Pakistanka policzyła bagaże, wydała Miecznikowowi kwit i zaczęła taszczyć je w głąb porośniętego gęstą winoroślą korytarza.
    - Uf. Dziękuję - mruknął.
    - Nie ma za co. - Ruszyliśmy z powrotem w kierunku zlotni. Rozmawialiśmy, uważał widać, że odwdzięczając się za przysługę powinien okazać mi jakieś dowody życzliwości.
    - Jak ci poszedł kurs? - spytał.
    - Dziękuję - pomijając to, że mimo ukończenia go nadal nie mam pojęcia, jak obsługuje się te pieprzone maszyny.
    - Skąd możesz mieć? - rzucił z irytacją. - Tego przecież cię nie nauczą. Tam masz uzyskać jedynie pewne ogólne pojęcie. Tak naprawdę, liczy się tylko praktyka. Najtrudniej jest oczywiście z lądownikiem. Dostałeś taśmy?
    - Jasne. - Było tego sześć kaset, rozdano nam takie zestawy po pierwszym tygodniu kursu. Nagrano na nie wszystko, co zostało powiedziane w czasie zajęć, a także inne teksty o różnych urządzeniach sterowniczych, które Korporacja mogła ewentualnie umieścić na pulpicie Heechów, i tak dalej.
    - Przesłuchaj je. Jeśli masz trochę oleju w głowie, zabierz je ze sobą na wyprawę. Wtedy będzie dość czasu, żeby je odtwarzać. Statki i tak przeważnie lecą bez twojej pomocy.
    - Mam nadzieję - powiedziałem, jednak pełen wątpliwości. - Do zobaczenia. - Pomachał mi i zjechał w dół nie oglądając się. Wyraźnie już postanowił, że postawi mi obiecanego drinka na przyjęciu, tam go to nie będzie nic kosztowało.
    Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie odszukać Sheri, ale postanowiłem, że nie. Znajdowałem się w nieznanej mi części Gateway, a mapę zostawiłem oczywiście w pokoju. Poszedłem przed siebie nie bardzo wiedząc, dokąd idę; mijałem odludne skrzyżowania cuchnące stęchlizną i kurzem, potem szedłem przez okolicę, którą w większości zamieszkiwali jacyś przybysze z Europy Wschodniej. Nie rozpoznałem wprawdzie żadnego języka, ale na wszechobecnym bluszczu wisiały tabliczki pisane, zdaje się, cyrylicą albo jeszcze dziwaczniej. Doszedłem do zlotni, chwilę pomyślałem i



Park
Znajduje się pod kontrolą
Obwodu Zamkniętego Piezowizji


Zapraszamy! Zabrania się zrywania kwiatów i owoców. Niszczenie roślin wzbronione. Podczas spaceru wolno jeść owoce, które spadły na ziemię w ilości nie przekraczającej: Winogrona, czereśnie ............. 8 sztuk na osobę Inne małe owoce lub jagody ....... 6 sztuk na osobę Pomarańcze, limony, gruszki ...... l sztuka na osobę Nie wolno usuwać żwiru ze ścieżek. Śmieci należy wrzucać do pojemników.
ZARZĄD KONSERWACJI PARKU
KORPORACJI GATEWAY



    chwyciłem za linę przesuwającą się w górę. Na Gateway najłatwiej się nie zgubić kierując się ku górze aż do wrzeciona. Wyżej niczego już nie ma.
    Tym razem okazało się, że mijam Park Centralny, i nagle zachciało mi się choć na chwilę usiąść pod drzewem.
    Park Centralny nie jest właściwie parkiem. Jest to potężny tunel niedaleko środka obrotu asteroidu, oddano go całkowicie we władanie roślinności. Odkryłem, że rosną tam drzewa pomarańczowe (stąd ten sok) oraz winna latorośl, były też paprocie i mchy, ale nie widziałem nigdzie trawy. Nie bardzo rozumiem dlaczego. Być może po prostu na Gateway sadzi się jedynie rośliny reagujące na dostępne tam światło, które przeważnie pochodzi z niebieskawo jarzącego się naokoło metalu Heechów. Pewnie żadnemu gatunkowi trawy nie wystarcza on do fotosyntezy. W pierwotnych planach, zanim jeszcze rozpoczęto hodować rośliny we wszystkich tunelach. Park miał pochłaniać CO2 i wydzielać tlen. Poza tym jednak zabijał nieznacznie smród, przynajmniej w założeniu, no i hodowano w nim trochę roślin jadalnych. Całość miała może osiemdziesiąt metrów długości, zaś w górę sięgała na około trzy metry. Szerokość wystarczała na kilka wijących się ścieżek. To, na czym hodowano rośliny, wyglądem przypominało nieco poczciwą ziemską glebę, w rzeczywistości był to humus wyprodukowany z kanalizacyjnego szlamu pochodzącego z wydalin tysięcy mieszkańców Gateway, ale ani po wyglądzie, ani po zapachu nie można było tego poznać.
    Pierwszym drzewem, na tyle dużym, by pod nim usiąść, była morwa. Niestety, nie nadawała się do tego celu, ponieważ rozciągnięto pod nią siatkę na spadające owoce. Minąłem ją, po czym natknąłem się na kobietę z dzieckiem.
    Dziecko! Nie wiedziałem, że na Gateway są dzieci. Dziewczynka była malutka, miała może półtora roku, bawiła się piłką, tak dużą i tak powolną przy słabym przyciąganiu, że przypominała raczej balon.
    - Cześć, Bob!
    Następna niespodzianka, kobietą okazała się Gelle - Klara Moyniin.
    - Nie wiedziałem, że masz córkę - rzuciłem bez zastanowienia.
    - Bo nie mam. To Kathy Francis. Matka wypożycza mi ją czasami. Kathy, to jest Bob Broadhead.
    - Cześć! - zawołała przyglądając mi się badawczo z odległości trzech metrów. - Jesteś znajomym Klary?
    - No... tak. Jest moją instruktorką. Chcesz zagrać w berka? Kathy skończyła już swoje oględziny i rzekła wyraźnie oddzielając słowa: - Nie umiem grać w berka, ale mogę dla ciebie zebrać sześć morw. Taka jest norma.
    - Dziękuję. - Usiadłem obok Klary, która objąwszy kolana przyglądała się dziewczynce. - Jest bardzo rozgarnięta.
    - Tak mi się wydaje. ale trudno mi to ocenić, bo nie mam skali porównawczej.
    - Nie jest chyba poszukiwaczem?
    To nie był w zasadzie żart, Klara jednak roześmiała się ciepło. - Jej rodzice należą do stałego personelu Korporacji. Matka jest w tej chwili na wyprawie, tak zresztą jak i wielu innych. Spędzają tyle czasu głowiąc się nad tym, o co chodziło Heechom, że prędzej czy później sami chcą sprawdzić rozwiązanie tej zagadki.
    - To wydaje się niebezpieczne.
    Syknęła na mnie. Kathy powróciła niosąc bardzo ostrożnie po trzy owoce w obu otwartych dłoniach. Miała zabawny chód, jakby nie używała mięśni ud ani łydek, odpychała się poduszeczką stopy i podfruwała do kolejnego kroku. Kiedy to rozpracowałem, spróbowałem sam i okazało się. że jest to całkiem niezły sposób poruszania się przy prawie zerowej sile ciążenia, moje nabyte odruchy bardzo mi to jednak utrudniały. Trzeba się pewnie urodzić na Gateway, by chodzić tak w sposób naturalny.
    Klara z parku była dużo swobodniejsza i bardziej kobieca niż Klara z sali wykładowej. Brwi dotychczas męskie i zagniewane wyglądały teraz miło i przyjaźnie. Nadal ładnie pachniała.
    Bardzo przyjemnie mi się z nią rozmawiało, podczas gdy Kathy wdzięcznie krążyła wokół nas bawiąc się piłką. Porównywaliśmy znane nam miejsca, ale nie znaleźliśmy niczego wspólnego. Dogadaliśmy się jedynie, że urodziłem się prawie tego samego dnia, co jej o dwa lata młodszy brat.
    - Lubiłaś swego brata? - zaryzykowałem, by coś powiedzieć.
    - Oczywiście. On był ten najmłodszy. Ale urodził się w znaku Barana, pod Merkurym i Księżycem. Dlatego też był niezdecydowany i chimeryczny. Miałby pewnie bardzo skomplikowane życie.
    Zdecydowanie bardziej niż losy jej brata interesowało mnie czy rzeczywiście wierzy w te brednie, ale pytanie takie nie byłoby zbyt taktowne, a poza tym mówiła dalej: - Ja jestem Strzelec. A ty? A, prawda, ty musisz być z tego samego znaku co Davie.
    - Pewnie tak - odpowiedziałem uprzejmie. - Nie interesuję się zbytnio astrologią.
    - To nie astrologia, to genetlialogia. Pierwsze jest przesądem, a drugie - nauką.
    - Hm.
    Roześmiała się. - Widzę, że lubisz sobie pokpić. Nieważne. Wierzysz - dobrze, nie - drugie dobrze, w końcu nie musisz wierzyć w istnienie prawa ciążenia, ale i tak po upadku z dwunastego piętra zostanie z ciebie miazga.
    - Sprzeczacie się? - spytała grzecznie Kathy, która przysiadła obok.
    - Nie, kochanie - Klara pogładziła ją po głowie.
    - To dobrze, bo potrzebuję iść do łazienki, a tutaj chyba nigdzie nie ma.
    - I tak już musimy wracać. Cieszę się, że cię spotkałam. Bob. Uważaj, żebyś nie popadł w melancholię. - I odeszły trzymając się za ręce, Klara próbowała naśladować dziwaczny chód dziewczynki. Wyglądały bardzo ładnie... jak płatki śniegu.
    Tego wieczoru zabrałem Sheri na przyjęcie pożegnalne Dane Mieczni-kowa. Klara też tam była i wyglądała chyba nawet ładniej w swoim spodnium odsłaniającym brzuch. - Nie wiedziałem, że znasz Dane Miecznikowa - powiedziałem.
    - A który to? Zaprosił mnie tu Terry. Wchodzimy?
    Przyjęcie przeniosło się już do tunelu. Zajrzałem przez drzwi i bardzo się zdziwiłem widząc za nimi tak dużo przestrzeni. Terry Yakamora miał całe dwa pokoje, obydwa ponad dwukrotnie większe od mojego. Miał też własną łazienkę, w której znajdowała się prawdziwa wanna, albo przynajmniej prysznic. - Ładnie tu - stwierdziłem z podziwem, wkrótce zorientowałem się z tego, co powiedział któryś z gości, że Klara mieszka na końcu tego samego tunelu. To zmieniło moje zdanie o Klarze: jeśli stać ją było na tę drogą dzielnicę, czemu ciągle jeszcze tkwiła na Gateway? Dlaczego nie wróciła do domu, by wydawać pieniądze i cieszyć się życiem? Lub inaczej - jeśli wciąż tu była, to dlaczego marnowała czas jako młodszy instruktor ledwie zarabiając na swój dzienny podatek, zamiast wyruszyć po kolejne zdobycze. Nie trafiła mi się jednak okazja, by ją o to zapytać. Tego wieczoru tańczyła głównie z Terry Yakamorą i innymi członkami wylatującej załogi.
    Straciłem Sheri na moment z oczu, ale podeszła do mnie po powolnym, tańczonym wręcz w miejscu fokstrocie. Przyprowadziła swego partnera - bardzo młodego mężczyznę, prawie chłopca. Miał może dziewiętnaście lat. Wydał mi się znajomy: ciemnoskóry, bardzo jasnowłosy, rzadki zarost okalał mu dolną część brody spinając jakby klamrą baki po obu stronach twarzy. Nie przyleciał z nami z Ziemi. Nie był też z naszej grupy. Ale gdzieś go już widziałem.
    Sheri przedstawiła nas sobie. - Bob, znasz już Francesco Hereirę?
    - Chyba nie.
    - Służy na brazylijskim krążowniku. - Wtedy sobie przypomniałem. Był to jeden z inspektorów, którzy parę dni temu przeszukiwali porozrzucane fragmenty spieczonych szczątków ludzkich na wraku. Sądząc po naszywkach na mankietach, był strzelcem torpedowym. Załogi krążowników pełnią od czasu do czasu służbę wartowniczą na Gateway, tutaj też przylatują na przepustkę. Kolejka Francy'ego przypadła mniej więcej wtedy, kiedy się tu znalazłem.
    Ktoś nastawił właśnie horę, po tańcu stanęliśmy obok siebie z Hereirą pod ścianą i usuwając się innym z drogi z trudem łapaliśmy oddech. Powiedziałem, że zapamiętałem go, jak pracował przy wraku.
    - Oczywiście, panie Broadhead, przypominam sobie.
    - Cholerna robota - odezwałem się, żeby coś rzec.
    Wypił już dość, by zdobyć się na odpowiedź. - Panie Broadhead - mówił - ta część mojej pracy nazywa się oficjalnie "przeszukanie i rejestracja". Nie zawsze jest nieprzyjemna. Weźmy taki przykład: niedługo z pewnością pan wyruszy, a po powrocie ja lub ktoś inny obszuka pana od stóp do głów, wywróci kieszenie, wymierzy, zważy i sfotografuje cały pojazd. Robi się to dla pewności, że nie przeszmugluje pan niczego wartościowego ze statku czy z Gateway nie płacąc Korporacji należnej jej działki. Później spisuje się wszystko, co poszukiwacz znalazł, jeśli nic, do formularza wstawia się po prostu słowo "zero". Następnie ktoś inny z wybranego na chybił trafił krążownika zrobi z wami dokładnie to samo. Sprawdzi więc pana aż dwóch ludzi.
    Nie brzmiało to zbyt zachęcająco, ale też nie tak źle, jak z początku przypuszczałem. Powiedziałem mu to.
    Błysnął w uśmiechu małymi, bardzo białymi zębami. - Jeśli trzeba skontrolować kogoś takiego jak Sheri czy Gelle - Klara - to wcale nienajgorzej. Wtedy to nawet przyjemność. Nie bardzo mnie jednak pociąga sprawdzanie mężczyzn, panie Broadhead, szczególnie gdy są martwi. Czy miał pan kiedyś okazję znaleźć się wśród pięciu ciał ludzi nie żyjących już od trzech miesięcy i nie zabalsamowanych? Tak właśnie było na pierwszym statku, który przyszło mi skontrolować. Chyba nic gorszego nie może mi się przytrafić.
    Potem podeszła Sheri, zaciągnęła go do następnego tańca i zabawa toczyła się dalej.
    Przyjęć było w ogóle bardzo wiele. Okazało się, że zawsze tak jest, tyle że jako nowi nie trafiliśmy jeszcze we właściwe układy, im bliżej jednak zakończenia kursu, tym więcej poznawaliśmy ludzi. Były więc przyjęcia pożegnalne, a także na powitanie, choć nie tak liczne, jak te pierwsze. Nawet jeśli załoga powróciła, nie zawsze był powód do radości. Czasem ludzie byli w podróży tak długo, że stracili zupełnie kontakt ze swoimi przyjaciółmi. Kiedy indziej ci, którym się powiodło, chcieli jedynie jak najszybciej odlecieć z Gateway do domu. Niekiedy też przyjęcia nie było, ponieważ na oddziale intensywnej terapii Szpitala Końcowego żadne popijawy nie są dozwolone.
    Czas nie mijał jednak tylko na przyjęciach - musieliśmy też się uczyć. Do końca kursu mieliśmy w pełni opanować umiejętność kierowania statkiem,


WYKAZ WACHT I PRZEPUSTEK
NA USS "MAYAGUEZ"


    1. Następujący ofic. i mar. czas. skier, na Gateway do dyżurnych patroli i kontroli przeciwprzemytniczej:
      LINKY, Tina           chor.
      MASKO, Casimir J.     bosmat
      MIRARCHI, Iory S.     st. mar.

    2. Następujący ofic. i mar. skier, na Gateway na 24-godz. przepustki:
      GRYSON, Katie W.      ppor.
      HARVEY, Iwan.         rtel.
      HLEB, Caryle T.       mar.
      HOLL, William F. Jr.  mar.

    3. Ponownie ostrzega się wszystkich ofic. i mar., że należy unikać sporów z ofic. i mar. z innych okrętów patrolowych bez względu na ich przynależność państwową i okoliczności, oraz że należy powstrzymać się od rozpowszechniania wszelkich informacji zastrzeżonych. Wykroczenia przeciw powyższym zarządzeniom karane będą sądownie łącznie z pozbawieniem prawa do urlopów na Gateway.
    4. Czasowa służba na Gateway nie jest prawem, lecz przywilejem, na który trzeba zasłużyć.

Z rozkazu KAPITANA
USS "MAYAGUEZ"





szacowania wartości handlowej znalezisk oraz znajomość różnych technik przeżycia w niekorzystnych warunkach. Ja nie byłem zbyt mocny, Sheri szło jeszcze gorzej. Ze sterowaniem potrafiła sobie jakoś dać radę, miała też bystre oko, jeśli chodzi o wychwytywanie szczegółów pomocnych w ocenie wartości ewentualnych znalezisk. Ale zupełnie nie mogła wbić sobie do głowy programu kursu o technikach przeżycia.
    Uczyliśmy się razem do egzaminu i było to straszne.
    - No, dobrze - rzucałem na przykład - docierasz do gwiazdy typu F z planetą o ciążeniu na powierzchni 0,8 G, cząstkowym ciśnieniu tlenu równym 130 milibarów, średniej temperaturze na równiku wynoszącej +30°C.
    Jak się ubierasz na taką okazję?
    - To łatwe - odpowiedziała z wyrzutem. - Przecież to tak jak na Ziemi.
    - No więc?
    Podrapała się z namysłem pod biustem. Potem potrząsnęła z niecierpliwością głową. - Nic nie wkładam. Oczywiście jestem w skafandrze podczas lotu w dół, ale na planecie mogę chodzić praktycznie w bikini.
    - Gówno prawda! Umrzesz w ciągu dwunastu godzin. Warunki zbliżone do ziemskich oznaczają duże prawdopodobieństwo życia biologicznego podobnego do życia na Ziemi. Pożrą cię więc patogeny.
    - No, dobra - wzruszyła ramionami. - Zostanę więc w skafandrze dopóki nie sprawdzę, czy patogeny występują.
    - Jak się do tego zabierzesz?
    - Przy pomocy tego zasranego zestawu, ty ośle! To znaczy - dodała szybko, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć - wyciągam z zamrażarki krążki na Metabolizm Podstawowy i uaktywniam je. Pozostaję na orbicie przez dobę, a kiedy dojrzeją - schodzę na powierzchnię, wystawiam je i robię odczyty za pomocą mojego C-44.
    - C-33. Nie ma czegoś takiego jak C-44.
    - No i dobrze. Poza tym pakuję również zestaw zastrzyków antygenowych, w przypadku więc najmniejszego problemu z jakimś mikroorganizmem zawsze mogę zrobić sobie taki zastrzyk i czasowo zwiększyć odporność.
    - Chyba może być, jak na razie - powiedziałem, choć nie bez wątpliwości. Oczywiście, w praktyce nie potrzeba pamiętać tego wszystkiego. Zawsze może odczytać instrukcje z opakowań, przesłuchać taśmy z nagraniem kursu, czy wręcz zdać się na kogoś, kto już kiedyś leciał, i zna wszystkie sekrety. Istniała jednak zawsze taka możliwość, że przytrafi się coś nieprzewidzianego i będzie musiała polegać na sobie, nie mówiąc o tym, że czekał ją również egzamin końcowy, który trzeba było zdać.
    - Co jeszcze, Sheri?
    - No, to co zwykle. Muszę wymieniać? A więc radiołącze dodatkowe, ogniwo, zestaw geologiczny, zapasy żywności na dziesięć dni i - nie wolno mi jeść czegokolwiek, co znajdę na planecie, choćbym nawet wylądowała przy kiosku z hamburgerami McDonalda. Poza tym muszę wziąć zapasową szminkę i podpaski.
    Milczałem. Uśmiechnęła się starając się mnie przeczekać. - A co z bronią? - powiedziałem w końcu.
    - Bronią?
    - No z bronią, do cholery! Przecież jeśli są tam prawie ziemskie warunki, to istnieje prawdopodobieństwo życia.
    - No jasne, chwileczkę. Oczywiście, jeśli ma być potrzebna, to ją zabiorę. Ale, ale, wpierw badam z orbity za pomocą spektrometru, czy nie ma metanu. Jeśli brak sygnat metanu - to znaczy, że życia nie ma, więc nie muszę się martwić.
    - To znaczy tylko, że nie ma ssaków i musisz się martwić. A owady? Gady? Dlaglacze?
    - Dlaglacze?
    - Tak sobie właśnie nazwałem formy życia, które nie wydzielają z kiszek metanu, ale za to pożerają ludzi.
    - Tak, masz rację. Biorę więc pas z bronią i dwadzieścia naboi dum--dum. Dawaj dalej.
    I tak to szło. Na początku naszych powtórek mówiliśmy w takich momentach: "Nie muszę się martwić, bo przecież będziesz ze mną", albo "Pocałuj mnie, ty ośle". Ale potem zachowywaliśmy się poważniej.
    I mimo wszystko zdaliśmy. Cała nasza grupa.
    Zorganizowaliśmy sobie małe party z okazji zaliczenia: Sheri, ja, cała czwórka Forehandów, pozostali, którzy przybyli razem z nami z Ziemi, oraz sześć czy siedem osób, które zjawiły się nie wiadomo skąd. Nie zapraszaliśmy nikogo spoza naszego grona, ale nauczyciele nie byli przecież kimś obcym. Wszyscy przyszli z życzeniami. Klara zjawiła się dość późno, wypiła jednego szybkiego drinka i wszystkich ucałowała bez względu na płeć, nawet młodego Fina z wrodzoną niezdolnością do nauki języków, który musiał mieć wszystko na taśmie. Ten to dopiero miał kłopoty. Wprawdzie taśmy instruktażowe są w każdym, dosłownie w każdym języku, a jeśli przypadkiem nie możesz znaleźć taśmy ze swoim dialektem, komputerowy translator łatwo ją przygotuje wykorzystując taśmę w dialekcie zbliżonym, To wystarczy do zaliczenia, ale problem zaczyna się później. Trudno oczekiwać, że załoga przyjmie z otwartymi ramionami faceta, z którym nie można się dogadać. Przez swą ułomność Fin nie mógł nauczyć się żadnego języka obcego, a na Gateway nie było nikogo, kto mówiłby po fińsku.
    Zajęliśmy tunel na długość trojga drzwi w każdą stronę od naszych, to znaczy moich, Forehandów i Sheri. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy tak długo, dopóki nie zaczęliśmy padać z nóg. Wtedy wyświetliliśmy na piezowizorze


OGŁOSZENIA DROBNE


    GILETTE, RONALD C. Opuścił Gateway w zeszłym roku. Osoby posiadające informacje o jego obecnym miejscu pobytu proszone są o skontaktowanie się z żoną Annabelle, Poselstwo Kanadyjskie, Tharsis, Mars. Nagroda.
    PILOCI ZEWNĘTRZNI, WIELOKROTNI zdobywcy Kosmosu! Niech wasze pieniądze pracują dla was podczas wypraw. Lokujcie w kapitały, papiery wartościowe, ziemię. Inne możliwości. Przystępne ceny za konsultacje. 88-301.
    PORNODYSKI na długie, samotne wyprawy. 50 godzin za jedyne 500 dol. Wszelkie upodobania lub na zamówienie. Zatrudnimy modelki. 87-108.




listę wolnych lotów. Przesiąknięci piwem i trawką wyciągnęliśmy karty, by ustalić, kto pierwszy wybiera i ja wygrałem.
    Coś dziwnego stało się w mojej głowie. Nie to, że nagle wytrzeźwiałem, nie w tym rzecz. Ciągle jeszcze czułem się radosny, rozgrzany i otwarty na wszystkie napływające do mnie sygnały osobowe. Część mego umysłu po prostu przejaśniała, a para wyraźnie widzących oczu spenetrowała przyszłość i podjęła za mnie decyzję.
    - Wiecie co? Chyba na razie nie skorzystam. Sess, ty byłeś drugi. Wybieraj.
    - 3109 - odpowiedział natychmiast. Forehandowie musieli to już między sobą dawno ustalić. - Dziękuję ci, Bob.
    Pomachałem mu z pijacką beztroską. Nie miał za co dziękować. Była to Jedynka, a ja za żadne skarby nie poleciałbym sam. W ogóle na liście nie było niczego, co by mnie interesowało. Uśmiechnąłem się do Klary i puściłem do niej oko, przez chwilę zachowywała powagę, ale potem też mrugnęła, choć wyraz jej twarzy pozostał poważny. Wiem, że zdała sobie sprawę z tego, co i ja właśnie zrozumiałem: to wszystko były odrzuty. Najlepsze natychmiast po ogłoszeniu złapali stali pracownicy Korporacji oraz ci, którzy niedawno powrócili.
    Sheri miała być piąta i kiedy przyszła jej kolej, spojrzała prosto na mnie:
    - Zdecyduję się chyba na tę Trójkę, o ile uda mi sie ją zapełnić. Co ty na to, Bob? Polecisz?
    Zachichotałem. - Sheri - odpowiedziałem z pełną rozsądku słodyczą - zobacz, że nikt z powracających tego nie wziął. To opancerzony statek. Cholera wie, gdzie poleci. Jak na mój gust, jest też za dużo zielonego na pulpicie sterowniczym. - Nikt naprawdę nie wiedział, co te kolory oznaczają, ale szkolny przesąd głosił, że dużo zieleni to oznaka szczególnie niebezpiecznej wyprawy.
    - To jedyna wolna Trójka i ma jeszcze premię.
    - To nie dla mnie, kochanie. Spytaj Klary. Ona się na tym zna, a ja szanuję jej zdanie.
    - Ale ja ciebie pytam, Bob.
    - A więc nie. Zaczekam na coś lepszego.
    - Ja nie będę czekać. Rozmawiałam już z Willą Forehand, ona się chętnie zgodzi. W najgorszym razie dobierzemy sobie kogokolwiek - powiedziała patrząc na Fina, który z pijackim uśmiechem gapił się na listę misji. - Kiedyś mówiliśmy, że polecimy razem.
    Pokręciłem głową.
    - A więc gnij tutaj - wybuchnęła. - Twoja dziewczyna jest równie przerażona jak ty.
    Owe trzeźwe oczy pod skorupą mej czaszki skierowały się ku Klarze i jej zmartwiałej, znieruchomiałej twarzy, co dziwniejsze, uświadomiłem sobie, że Sheri ma rację. Klara była taka, jak ja. Oboje tak samo baliśmy się lecieć.



Strona główna     Indeks